Z góry się zastrzegam, że ja pana profesora Miodka niezwykle cenię, i życzyłbym sobie i innym, by jak najdłużej nie przechodził na emeryturę. Niestety, zacne plany pana profesora trafiły na podły czas – czas burzliwego rozwoju technologicznego. Źródłem biedy jest przede wszystkim to, że nowa technologia powstaje głównie poza granicami Polski, tym samym słownictwo też. Na domiar złego prym w wymyślaniu nowości technologicznych wiedzie kraj, w którym litery z różnymi ozdóbkami, takimi jak ogonki czy akcenty, uważane są za „funny characters” – zabawne znaki. Ma to swoje wcale nie zabawne konsekwencje.
Znam wielu dzielnych, którzy wbrew wszystkiemu starają się używać eleganckiej technicznej polszczyzny i starannie dobierają tłumaczenia importowanych pojęć. Podziwiam ich, staram się naśladować, ale przecież mam świadomość, że nic nie powstrzyma powodzi obcego słownictwa. „Interfejs” i „drajwer” weszły do potocznego języka polskiego, i nic na to poradzić się nie da. Czy przepiękna panamiodkowa polszczyzna zostanie wyparta przez żargon w rodzaju „skonektował się z hostem i łejtuje na replaj”? Oby nie. Jakieś szanse na to są, w końcu „holajza” z humoreski Tuwima przetrwała jedynie jako żart.
Trudno jednak o niezłomny optymizm, bowiem słownictwo to pół biedy – i tak ogromna liczba słów w języku polskim, zwłaszcza określeń technicznych, jest pochodzenia obcego. Po jakimś czasie słowa brzmiące z początku dziwacznie wtapiają się w rodzime brzmienie, nabierają swojskiej wymowy i odmiany, i dziś już chyba nikt nie będzie kruszył kopii o to, by słowo „łan”, jako wywodzące się z niemieckiego „lehen”, zastąpić rodzimym słowem „włóka”.
Jednak nie tylko w słownictwie problem. Ogromny wpływ na kształtowanie języka wywiera także słowo pisane.
Z tego punktu widzenia niebezpiecznym wrogiem kultury językowej jest Internet. Jest to paradoksalne, gdyż dostrzegam przeogromne możliwości kulturotwórcze tkwiące w Internecie, ale na razie pozostają one – by użyć określenia popularnego w świecie internetowym – w sferze wirtualnej.
Sfera realna zaś przepojona jest infantylizmem, przejawiającym się w zastępowaniu słowa ilustracją, przy czym ilustracja jest z reguły kiepskiej jakości, za to się rusza i wydaje dźwięk. Tak wygląda nowa mowa. Żeby nikt się nie połapał o co chodzi, ukuto na ten infantylizm mądre słowo – póki co bez słowa jednak ani rusz – „multimedia”. Wracamy więc do pisma obrazkowego. Piktogramy, coraz powszechniej zwane ikonami (jak nazywać w takim razie ikony?) dokładają swój kamyczek do ogródka infantylizmu. Kamyczek ten nosi nazwę „juzer-frendly interfejs”.
Ale prawdziwa zaraza to internetowa epistolografia. Kto dzisiaj pisze listy na papierze? Jeśli nawet jeszcze pisze, to niebawem przestanie i będzie korzystał z poczty elektronicznej, gdzie tymczasem niepodzielnie zapanuje pisanie byle czego i byle jak, używanie skrótów, makaronizmów, no i przede wszystkim będzie obowiązywał całkowity zakaz stosowania polskich liter. Małe są szanse, że jakiś „standard” wygra, a żeby listy nie przychodziły w postaci krzaczków-maczków, trzeba będzie unikać polskich znaków diakrytycznych.
Na swój własny użytek stosuję notację dwuznakową: piszę „/a” zamiast „ą”, „/c” zamiast „ć” i tak dalej. Ten system ma jedną podstawową zaletę – przechodzi gładko przez wszelkie łącza internetowe. Ma jednak przykrą wadę – kilka razy zostałem zbesztany, bo ponoć trudno się to czyta. Wydawało mi się, że każdy, kto klepnął parę razy w klawiaturę komputerową, da sobie radę z zamianą „ciachów” na swą ulubioną postać. Okazuje się, że przy dzisiejszym zaawansowaniu technologicznym nie jest to zadanie trywialne.
Ciekawe, że jakoś nie rodzi gwałtownych protestów pisanie fonetyczne, np. „rurza” zamiast „róża”. Coraz częściej spotykam się z tym obyczajem w korespondencji elektronicznej. Tylko nie mówcie o tym profesorowi Miodkowi...