Bezprecedensowy sukces oprogramowania firmy Microsoft – jak każdy sukces rynkowy – bywa interpretowany na dwa przeciwstawne sposoby: jedna interpretacja głosi, że zwycięstwo jest równoważne z szerokim zapotrzebowaniem na dany produkt, a więc skoro jakiś produkt wygrywa, to znaczy że spełnia oczekiwania, czyli jest dobry; druga – że działa tu prawo Kopernika, zgodnie z którym pieniądz zawierający mniej prawdziwego kruszcu, czyli gorszy, wypiera pieniądz lepszy, skąd rzekomo ma wynikać, że na wolnym rynku wygrywa z reguły produkt kiepski. Obie interpretacje uważam za naiwnie uproszczone i w związku z tym nieprawdziwe. Tłumaczenie na przykład sukcesu Coca-Coli potrzebą ludzkości, ukrytą zapewne w podświadomości przez tysiące lat, brzmi nonsensownie; zaś z prawa Kopernika nie da się wysnuć wniosku o spadku jakości, podobnie jak z prawa powszechnego ciążenia nie da się wysnuć wniosku, że samoloty nie mogą latać. Przeciwko istnieniu prostej a niezawodnej teorii pozwalającej przewidzieć sukces rynkowy świadczy liczba niezamierzonych bankructw.
Wróćmy jednak do opromienionego sukcesem oprogramowania.
Chciałbym podnieść temat irytujący mnie od dawna, a jakoś zbywany milczeniem lub „wyjaśniany” za pomocą przedstawionych wyżej „teorii”. Otóż Microsoft niepoważnie potraktował użytkowników posługujących się innym językiem niż angielski. Przyjrzenie się podstawowym fontom środowiska Windows nie zostawia co do tego wątpliwości.
Zamieszczona niżej ilustracja przedstawia powiększone polskie znaki diakrytyczne z fontu Arial z systemu Windows 95. Już mniejsza o estetykę paskudnych bumerangów doczepionych byle jak do liter, mających symbolizować ogonki. Nota bene „ogonek” jest uznanym międzynarodowym określeniem tego elementu diakrytycznego. To, że ogonek nie tworzy ze znakiem jednego konturu, wyklucza wykorzystanie tego popularnego fontu w licznych zastosowaniach. Uważam to za skandal – to tak jakby literę „H” zbudować z dwóch liter „I” i doklejonej poprzeczki. Elementarny błąd typograficzny, polegający na tym, że kropka nad „i” różni się od kropki nad „ż”, to w tym kontekście drobiazg (na ilustracji czerwona litera „i” została nałożona na czarną literę „ż”).
Ponadto sztandarowe fonty systemu Windows 95, mianowicie Arial, Courier New oraz Times New Roman nie zawierają informacji o mikroodstępach dla znaków diakrytycznych (mikroodstępy, zwane też podcięciami lub kernami, regulują światło międzyliterowe). Tak więc odstęp między literami „L” i „W” zostanie nieco zmniejszony (o 0,74 punkta w 10-punktowym Arialu), natomiast odstęp między literami „Ł” i „W” – nie. I w ten sposób ładny skład diabli biorą. Niefrasobliwe wyznanie producenta w notach technicznych, że takie było założenie projektowe, powoduje, że i mnie diabli biorą. Mogłoby się zdawać, że komputerowi zabieg tego rodzaju powinien przychodzić z łatwością – przecież kiedyś zecerzy robili podcięcia ręcznie. Niestety w systemie nadspodziewanie ostatnio popularnym aspekt ten został zlekceważony.
Fonty są podstawowym elementem oprogramowania przetwarzającego teksty. Niedoróbki w tej sferze nie są szczególnie niebezpiecznie, a poza tym często wysuwany jest argument „a kto też na takie rzeczy zwraca uwagę”.
Mam swoje zdanie w tym względzie. Po pierwsze, profesjonalizm to w pierwszym rzędzie dbałość o niuanse. Po drugie, kulturę (w tym wypadku słowa drukowanego) w znacznym stopniu stopniu określają szczegóły niezauważalne na pierwszy rzut oka. Wreszcie ignorowanie niedoróbek oznacza podcinanie gałęzi, na której przyszło nam wykonywać skomplikowaną ekwilibrystykę z oprogramowaniem pana Gatesa – tylko zdecydowany nacisk ze strony użytkowników może skłonić producentów do uwzględnienia potrzeb odbiorców. W interesie monopolisty nie leży wprawdzie wzrost jakości produktu, ale nie leży też irytowanie odbiorcy. I w tym tkwi nasza, użytkownicy, szansa.