Każda nowa technologia obiecuje zbawienie – tak było z maszynami parowymi, z samochodami, tak jest z komputerami. I każda nowa technologia zajmuje się głównie rozwiązywaniem problemów stwarzanych przez nią samą – dotyczy to także komputerów. To wyświechtane porzekadło zawiera spore ziarno prawdy. Doświadczają tego zwłaszcza nowe ofiary informatyzacji. Moi znajomi, którzy niebacznie dali się „skomputeryzować”, wierząc, że z komputerem będzie im łatwiej, mnóstwo czasu tracą na zapanowanie nad narowistym narzędziem. A to plik zniknie, a to polskie litery się nie wyświetlą, a to wirus w poczcie zrobi z dysku kaszankę – sto pociech i dwa razy tyle utrapień. W efekcie zalewa ich krew i magma informacyjno-technologiczna.
Nie ignoruję zastosowań takich, jak np. sterowanie operacjami chirurgicznymi za pomocą komputera. W wielu wypadkach komputer jest niezastąpiony. Ale nie jako element codzienności – do tego jeszcze droga daleka.
Skoro trudno o zbawienie, może warto pomyśleć o zabawieniu? Myśl to ani nowa, ani oryginalna – homo ludens to niewątpliwie najpopularniejszy gatunek wśród użytkowników komputerów osobistych. Ślęczenie przy grach komputerowych, szperanie bez celu po Internecie, pogaduszki internetowe – to typowe przykłady. Statystyki dowodzą, że te zastosowania pochłaniają zdecydowaną większość czasu, zwłaszcza młodzieży, acz nie tylko.
Nie uważam, że zabawy są czymś złym. Sam, niby mając dość pracy z komputerem na co dzień, chętnie uciekam w zabawy korzystając... oczywiście z komputera. Ostatnio spędziłem sporo czasu sprawdzając empiryczne prawo, zwane prawem Benforda, mówiące, że liczby nas otaczające mają dziwną własność: w zapisie dziesiętnym jedynka pojawia się na pierwszym miejscu częściej niż powinna, mianowicie mniej więcej w 1/3 zamiast w 1/9 przypadków. Przeanalizowałem m.in. rozmiary plików obecnych na moim dysku – i rzeczywiście: liczb z jedynką na pierwszym miejscu było około 30 procent. Po co komu taka zabawa? Po nic. Podobnie jak większość współczesnych zastosowań komputerów.
Z pewnością potrzeba zabawy powoduje twórcami oprogramowania open source. Po cichu podejrzewam, że ten sam mechanizm napędza też tzw. wielki biznes informatyczny – wielcy tego świata po prostu bawią się w „przełomowe rozwiązania technologiczne”. A że te zabawy sprzedają za przesadnie duże pieniądze, a przy tym nie zawsze z pożytkiem dla innych? Cóż, choroba wieku dziecięcego. Żeby nie przeszła w stan chroniczny, potrzebne jest informatycznie wyedukowane społeczeństwo. Wyedukowane, między innymi poprzez zabawy, ale nie po to, by wyposażone w oręż zwany komputerem dziarsko ruszyło do boju o lepsze jutro, tylko po to, by mogło skuteczniej się bronić przed zalewem owej magmy informacyjno-technologicznej.
A na razie trzeba przyjąć do wiadomości, że komputeryzacja, zgodnie z tradycją obiecująca zbawienie, zbawia nas i owszem, ale w staropolskim znaczeniu tego słowa. W mowie naszych przodków „zbawić” oznaczało „pozbawić” – mówić więc by można co najwyżej o zbawianiu nas wolnego czasu.