Wiosną 2001 roku przeczytałem wiadomość, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że współczesna koncepcja praw autorskich i związane z nią rozmaite kopyrajty i licencje są na dobrej drodze ku manowcom. Firma kanadyjska, zajmująca się majsterkowaniem genetycznym, zarzuciła pewnemu farmerowi, że bez zakupienia licencji obsiał swoje pole odporną na pestycydy odmianą rzepaku, genetycznie zmodyfikowaną przez tę firmę. Na nic zdały się tłumaczenia, że ziarno wiatr nawiał – sąd kanadyjski nakazał farmerowi zapłacenie odszkodowania w wysokości 15000 dolarów i zabronił używania ziarna zebranego w latach ubiegłych.
Użytkownicy komputerów osobistych w Polsce są narażeni na podobne przykrości jak ów nieszczęsny farmer. Otóż parę lat temu wiatr historii nawiał na nasz rynek oprogramowanie, którego dobrowolnie bym sobie na komputerze nie zainstalował, zwłaszcza że było to oprogramowanie twórcy systemu operacyjnego, co groziło monopolem. Oprogramowanie było jednakże adresowane głównie do nowych adeptów sztuki komputerowej, którzy nie mając żadnych punktów odniesienia uznali istniejący stan rzeczy za jedyny możliwy, a zatem słuszny. Obawy okazały się uzasadnione – oprogramowanie to zbłądziło pod strzechy. Prywatni użytkownicy komputerów „instalowali” sobie oprogramowanie monopolisty lekceważąc opłaty licencyjne – ot, taki obyczaj.
Wiele złego powiedziano na temat tego obyczaju, więc moje trzy grosze są zbędne. Chciałbym natomiast podkreślić drugą stronę medalu. Mam wrażenie, że monopolista przez dłuższy czas obserwował rozwój sytuacji ciesząc się, że takich opornych jak ja udawało się w końcu zmusić pod groźbą niemożliwości kontaktu z otaczającym światem do nabywania licencji, upoważniającej do zawieszania komputera kilka razy na dzień za pomocą wspomnianego oprogramowania.
Dużo poważniejszą konsekwencją zmonopolizowania rynku komputerów osobistych było wszakże beztroskie zawleczenie owego oprogramowania do urzędów państwowych. Monopolista tym się nie przejmował, obywatele też. Monopolista wiedział co robi, obywatele nie.
Gdy czas po temu dojrzał, monopolista zaatakował. Okazało się, że polskie prawodawstwo, zgodnie z wielowiekową tradycją, zezwala na niesuwerenność i że firma posługująca się obcojęzyczną nazwą (Business Software Aliens? Business Software Executors? – nie wiem i nie bardzo chcę wiedzieć) ma prawo za pomocą wynajmowanych firm o proweniencji ochroniarskiej egzekwować od państwowych urzędów „kary” w wypadku uchybienia regułom narzuconym przez monopolistę. Oczywiście za skutki spowodowane wadliwością swojego oprogramowania – zgodnie ze swą własną licencją – monopolista odpowiedzialności nie ponosi.
Jeden z przyjaciół podsunął mi pomysł, by napisać „nieszkodliwego” wiruska chytruska, który by się niepostrzeżenie zagnieżdżał na komputerach prywatnych, firmowych i urzędowych, i wyposażyć go w licencję, nakazującą właścicielowi sprzętu, na którym wirusek by rezydował, uiszczenie opłaty na moje konto. W razie sporu sądy polskie i kanadyjskie byłyby po mojej stronie, prawda? Zdrowy rozsądek – na szczęście – nie!