Choć w Enterze już styczeń, w dalekim świecie dopiero nadchodzą Święta. Mniejsza jednak o szczegóły – ważne, że jesteśmy na przełomie roku. Mimo że ten cały przełom to sprawa umowna, to jednak gdy zanosi się na wykonanie instrukcji „current_year++”, nachodzą mnie chwile zadumy. Ot, patrzę sobie na piernik świąteczny i zastanawiam się, czy jak go zjem, to się nie rozchoruję z powodu jakichś niezdrowych substancji, które doń trafiły. I pocieszam się, że dzięki sukcesom ruchu konsumenckiego mam na to małe szanse. Jednym z bardziej spektakularnych sukcesów było wymuszenie jawności na producentach artykułów spożywczych – to dzięki konsumentom, a nie producentom, na etykietkach pojawiły się szczegółowe opisy składu produktu. Dawniej to taki producent kpił sobie w żywe oczy, pisząc na etykiecie „ryż błyskawiczny; skład: ryż” (autentyk). Teraz musiałby podać listę dodatków: barwników, konserwantów, przeciwutleniaczy, itp.
Nie mam złudzeń, że jedynie energiczne działania nas, konsumentów, mogą utrudnić producentom żywności wciskanie nam czegoś, co zwiększałoby ich zysk, a nam by szkodziło.
Obserwacja to mało odkrywcza, ale jeśli za żywność podstawić informację, okazuje się, że oczywiste przestaje być oczywiste. A przecież zdrowa informacja w dzisiejszych czasach jest tak samo potrzebna jak zdrowa żywność.
Zresztą nie tylko w dzisiejszych czasach. Skutki zarazy informacyjnej, zwanej propagandą, szczególnie dotkliwie odczuli ludzie, którym przyszło urodzić się w wieku dwudziestym w niewłaściwych miejscach naszego globu. Na niektórych obszarach do dziś ta zaraza szaleje. W tak zwanych krajach cywilizowanych propagandę czasem łagodniej się zwie reklamą, co nie zmienia istoty sprawy – nie jest to w żadnym razie zdrowa informacja.
Wraz z rozwojem technik informacyjnych skutki zarazy informacyjnej mogą być coraz groźniejsze, tym bardziej że łatwo tę zarazę przeoczyć. Bo niby o co chodzi? Przecież ogromna część ludzkości ma tak swobodny dostęp do informacji, jak nigdy przedtem – mam tu na myśli Internet. To prawda. Równocześnie jednak bezprecedensowa swoboda umieszczania w witrynach praktycznie dowolnej informacji upodabnia Internet do wysypiska śmieci.
Co gorsza, podobny obraz przedstawia informatyka, której rozwój poszedł w taką stronę, że użytkownicy komputerów przestają wiedzieć, co się dzieje na sprzęcie, na którym pracują – który program co zmienia, gdzie i co zapisuje, co ściąga z sieci lub co wysyła w świat. Taki stan rzeczy nazwałbym raczej dezinformatyką.
Wiem, że łatwiej nie wiedzieć. Ale tylko na krótką metę. Ktoś, kto klnąc w żywy kamień musiał przeinstalowywać wielokrotnie system Windows, bo po dołożeniu kolejnego programu wszystko się rozsypywało z całkowicie niezrozumiałych powodów, powinien się ze mną zgodzić. To skrywanie przed użytkownikiem, rzekomo dla jego dobra, istotnej wiedzy o funkcjonowaniu oprogramowania, jest przykładem karmienia go fragmentaryczną, a więc niezdrową informacją.
Łatwiej jest też nie ujawniać. Czasem jednak odnoszę wrażenie, że jest to kij-samobij i że producenci oprogramowania, tak starannie ukrywając informację przed użytkownikiem, sami nie mogą potem do niej dotrzeć. Szkoda tylko, że w ostatecznym rozrachunku skutków rozgardiaszu informacyjnego zaznaje głównie użytkownik.
Jakkolwiek jawność w informatyce – podobnie jak w przemyśle spożywczym – nie jest panaceum na wszystkie bolączki, to jednak wydaje mi się ona w tej branży sprawą kluczową. Z punktu widzenia użytkownika niesie z pewnością więcej dobrego niż złego, a obyczaj ujawniania źródeł nie grozi – wbrew podnoszonym czasem argumentom – załamaniem rozwoju software'u. Są producenci, którzy dostarczają oprogramowanie wraz ze źródłami i finansowo nieźle się mają.
Aby jawność nie zagrażała twórcom ruiną, prawna ochrona dóbr intelektualnych musi dobrze funkcjonować. Różnie to dziś wygląda, nie tylko w Polsce. W swoim czasie spora wrzawa podniosła się wokół opatentowania algorytmu kompresji LZW. Nie zachwyca mnie taka ochrona, ale jeśli miałbym wybierać, to wolę, by autor zamiast utajniać, patentował algorytm.
Prawo i kultura nie były przygotowane na zjawiska, które przyniosła masowa komputeryzacja. Trzeba wielu lat, żeby kultura konsumencka okrzepła w stopniu wystarczającym, by użytkownicy oprogramowania zaczęli jawność doceniać i – wymusiwszy ją w końcu na producentach – nauczyli się z niej korzystać. Mam nadzieję, że kiedyś do tego dojdzie. Czego – wznosząc toast substancją, której dwa najbardziej charakterystyczne składniki znane są jako E-1510 oraz E-175 (dociekliwym podpowiem, że składnik E-175 nie jest dopuszczony w Australii) – Czytelnikom, Redakcji „Entera” i sobie z okazji przełomu roku życzę. Za zdrową informację!