Robert Fulghum w uroczej książeczce, zatytułowanej „Wszystkiego, co mi w życiu potrzebne, nauczyłem się w przedszkolu”, przekonująco wyjaśnił, że najważniejsze zasady współżycia człowiek przyswaja w dzieciństwie. Fulghum zauważył, że wytyczne postępowania w społeczeństwie sprowadzają się w istocie do porad udzielanych przedszkolakom: nie ruszaj cudzych rzeczy, dziel się z innymi, mów przepraszam, gdy kogoś urazisz, sprzątaj po sobie, itp. Trudno nie przyznać Fulghumowi racji. Wprawdzie jeszcze trochę można się nauczyć w szkole, ale już w ograniczonym zakresie. Henryk J. Chmielewski, twórca postaci Tytusa, Romka i A'Tomka, włożył w usta swoich bohaterów aforyzm, który w pewnym sensie stanowi uzupełnienie poglądu Fulghuma: czego się człowiek na pauzie nauczy, przyda mu się na całe życie.
To, że dzieciństwo jest najistotniejszym etapem rozwoju człowieka, jeśli chodzi o interakcję ze światem zewnętrznym, nie jest bynajmniej obserwacją nową. Kiedyś używano wywodzącego się z języka niemieckiego słowa „kindersztuba” (dosłownie „izba dla dzieci”) jako żartobliwego określenia na ogładę nabytą w dzieciństwie: czego się człowiek w pokoju dziecinnym nauczy... itd.
Jeden z problemów współczesnego świata polega na tym, że aby z pokoju dziecinnego można było wynieść wartościowe wzorce zachowań, muszą one funkcjonować w świecie dorosłych. Niestety, świat zmienia się tak szybko, że w wielu dziedzinach trudno o wytworzenie wzorców, a tym samym o przekazanie ich dzieciom. Do takich dziedzin z pewnością należy informatyka.
Dzisiejsi informatycy rozpoczynali naukę zawodu przeważnie jako ludzie dorośli, rzadziej – w wieku szkolnym. Ci, którzy dzieckiem w kolebce będąc nauczyli się ukręcać łeb informatycznej hydrze, dopiero wkraczają w dorosłe życie.
Po ustabilizowaniu się technologii, raczej nierychłym, trzeba będzie pokoleń (dwóch? trzech?), by wykształciły się sensowne reguły współżycia w skomputeryzowanym do imentu świecie. Komputer będzie stanowił wówczas podstawowe medium kontaktów międzyludzkich, reguły takie będą więc niezwykle potrzebne. Skutki braku kindersztuby informatycznej można obserwować już dziś tam, gdzie wtargnęła komputeryzacja.
Świetnym poletkiem doświadczalnym jest Internet. Mimo iż pocztą elektroniczną posługuję się zaledwie od kilku lat, niektóre zwyczaje zdążyły mi już obrzydnąć, a najbardziej – brak starannej edycji. Bardzo często odpowiedź zawiera jako cytat cały mój list i jedno zdanie komentarza, nie wiadomo do którego fragmentu cytowanego tekstu się odnoszące. Czasem przychodzi mi przedzierać się przez listy, w których nie wiadomo, co jest cytatem z listu poprzedniego, a co komentarzem. Na powszechny brak szacunku do adresata nakłada się równie powszechne dyletanctwo. Wysyłający pocztę przeważnie nie zdają sobie sprawy, że wraz z ich listami błąkają się po sieci kilobajty zbędnej informacji, chociaż można by tego uniknąć.
W dzieciństwie uczymy się, że nie wolno śmiecić, że nie wolno lekceważyć tych, do których się zwracamy, że mówić należy starannie. Tu kindersztuba działa. Ale natychmiast przestaje działać, gdy między ludźmi pojawia się komputer. Czemu? Bo rodzice nie mieli szans pokazać dzieciom, jak ogólne zasady przenieść na świat komputerowy, bo w domu nie było czegoś takiego, jak komputer pradziadka.
Jeśli chodzi o Internet, problem niewątpliwie został zauważony. Co jakiś czas podnoszą się głosy, że należy dbać o kulturę użytkowania sieci. Nawet istnieje specjalne określenie na etykietę internetową – netykieta. Jestem po stronie zwolenników netykiety, aczkolwiek nie wróżę im powodzenia.
Mój optymizm został nadwerężony przez rozesłane pocztą elektroniczną zaproszenie na zorganizowany w grudniu ubiegłego roku „2. Kongres Informatyki Polskiej”. Wraz ze mną zaproszenie to otrzymało prawie tysiąc adresatów, a wszystkie adresy były uwidocznione w nagłówku listu. Dzięki temu list miał objętość kilkudziesięciu kilobajtów, mimo że informacja zasadnicza liczyła zaledwie kilkaset znaków. Oznacza to, że organizatorzy Kongresu lekką ręką wrzucili do sieci kilkadziesiąt megabajtów śmiecia.
Ktoś powie: drobiazg, sieć wytrzymała, o co chodzi? Dobra, mogę machnąć ręką na tę wpadkę. Ale nie dam sobie powiedzieć, że całkowity brak reakcji środowiska informatycznego na nią to także drobiazg, zwłaszcza że tematem przewodnim Kongresu była „budowa Społeczeństwa Informacyjnego”. Kto i jak ma to społeczeństwo budować? Skąd miałbym wziąć zaufanie do budowniczych?
Uważam, że niczym nie można lepiej zaszkodzić społeczeństwu, niż jego budowaniem na siłę. Wolę, by budowało się samo. Ewolucyjnie. Skoro w przeszłości wykształciło tak ważną dla prawidłowego funkcjonowania kindersztubę, to i w skomputeryzowanej przyszłości to uczyni.